Back to Travel Photo Gallery

India Photo-gallery Back to Personal Page
 

Indie Mniej Znane

 

Click on the map for details of our route

Olbrzymia większość turystów odwiedzających Indie koncentruje się na sławnym „Złotym Trójkącie” (lub, jak mówią złośliwi, trójkącie bermudzkim) Delhi – Jaipur – Agra. Rzeczywiście, widok Tadż (Taj) Mahal, czyli sławnej „Świątyni Miłości” wybudowanej dla swej ukochanej żony przez jednego w Wielkich Mogołów, jest widokiem nie mającym wielu równych na świecie. Ale Indie są olbrzymim krajem, zajmującym ponad 3 miliony km kw., a więc więcej niż powierzchnia całej kontynentalnej Europy na zachód od Bugu i Dniestru! Na tym gigantycznym subkontynencie kotłuje się ponad miliardowa, barwna mozaika etniczna i kulturowa, której codzienne życie jest dla olbrzymiej większości bardzo ubogie pod względem materialnym ale za to przesiąknięte tradycjami tysiącletnich cywilizacji. Na co dzień używanych jest tu około 20 głównych języków i kilkaset dialektów. Ponad 80% ludności identyfikuje się z hinduską tradycją religijną, ale wpływy kilkunasto-procentowej mniejszości islamskiej widoczne są na całym subkontynencie. By zasmakować nieco te Indie mniej znane, proponujemy odwiedzić kilka ciekawych miejsc w południowych stanach Tamil Nadu, Kerali, Karnataki i Goa.

Tamil Nadu i Kerala

Mamallapuram. Naszym pierwszym przystankiem jest położone na południe od Chenai (dawniej Madras) małe nadmorskie miasteczko Mamallapuram z malowniczym kompleksem paskorzeźb, skalnych kaplic i nadbrzeżnych świątyń. Panuje tu zrelaksowana, kurortowa atmosfera, która kontrastuje z tłokiem, hałasem i natarczywością większych miast. Korzystmy z okazji by zaliczyć kąpiel w zatoce Bengalskiej, obserwując przy tym miejscowych rybaków wypychajacych swe czółna na fale oceanu, tak jak ich przodkowie czynili to od wieków. Mimo że te okolice były dotknięte tragicznym tsunami z 2004 roku i około 8,000 osób zginęło na południowym wybrzeżu Indii, ślady po tym katakliźmie nie rzucały się w oczy.

Kanchipuram. Nieopodal Mamallapuram czekała nas niespodzianka w postaci fascynującego miasta świątyń - Kanchipuram. Jest to jedno z 7 świętych miast hinduizmu z kilkunastoma świątyniami poświęconymi Wisznu lub Sziwie, dwom najpopularniejszym wcieleniom Brahmy w hinduskim skomplikowanym i licznym panteonie. Najstarszą świątynią jest kameralna, nieco podupadła ale malownicza Kalisanatha z 7 wieku n.e. z dziedzińcem otoczonym 56 ołtarzykami Sziwy. Następnie docieramy do olbrzymiego, tętniącego aktywnością kompleksu świątyni Sri Ekambaranathar. Zapadający zmrok dodawał atmosfery i tajemniczości grupom pielgrzymów ciągnących rydwany ze świętymi postaciami, scena, którą można napotkać w całych Indiach. Ciemne czeluście samej świątyni dudniły muzyką i biciem bębnów. Przy bocznych ołtarzykach bramini, czyli kapłani, błogosławili wiernych poprzez muśniecie głowy dłońmi przesuniętymi wcześniej nad świętym płomykiem i naznaczenie czoła krwistą kropką, za którą to czynność pobierali datek - no bo w końcu samą modlitwą żyć się przecież nie da, nie tylko zresztą w Indiach. Drobna ofiara z naszej strony umożliwiła i nam skorzystanie z łaskawości sług Sziwy i dalszemu zwiedzaniu Kanchipuram towarzyszyły nieco zaskoczone spojrzenia tubylców wyraźnie koncentrujące się na nieortodoksyjnym połączeniu szortów i czerwonych kropek na czole.

Thanjavur. Dalszy nasz szlak wiódł na południe stanu Tamil Nadu przez Trichy, Thanjavur, Madurai, przylądek Komoryn i dalej na północny zachód wybrzeżem Kearli aż do Kochi. Najciekawszym z tych miast był Thanjavur ze wspaniałą świątynią Brihadishvara (pod ochroną UNESCO) zbudowaną z żółto-brązowego kamienia. Mury świątyni bijące o wschodzie i zachodzie słońca pomarańczowym blaskiem stanowiły ogromną (i spełnioną) pokusę dla mojego sprzętu fotograficznego co skończyło się dwukrotnymi połajaniami i groźbami ze strony bramkarzy, gdyż na państwowych terenach archeologicznych w Indiach nie wolno używać statywu (czego naturalnie nie dosłyszałem przy wchodzeniu). Nieopodal znajdował się mocno podupadły kompleks starego pałacu królewskiego z wieżą przyciągającą uwagę swymi kształtami, w których wyraźnie brzmiały echa renesansowych dzwonnic z północnej Italii o kwadratowym planie i wielopiętrowych arkadach.

Trichy. Na bardziej utartym turystycznym szlaku w stanie Tamil Nadu leżą Trichy i Madurai, dwa miasta ze znanymi, aktywnymi religijnie i licznie (bardzo licznie!) odwiedzanymi przez miejscowych wiernych kompleksami świątyń. Sri Ranganathaswamy mieści się na wyspie rzecznej Srirangam na północ od centrum Trichy i jest klasycznym przykładem miasta-świątyni otoczonej 7 koncentrycznymi (ale o kwadratowym planie) murami z niezliczoną ilością gopur, czyli wejściowych bram z wieżą w kształcie stromej piramidy schodkowej o planie prostokątnym ze ściętym, płaskim czubkiem. Gopury są najbardziej charakterystycznym elementem archtektonicznym południowych Indii. Te w świątyni Sri Ranganathaswamy były szczególnie obficie przyozdobione róznorodnymi figurkami z gipsu wylakierowanymi w jaskrawe kolory, a 72-metrowa główna gopura wejściowa jest najwyższą w Azji. Atrakcją i przedmiotem pewnego kultu dla wiernych był jej rezydent - słoń z wielką literką V na czole (V - jak Wisznu), który podawane na dłoni monety wprawnym ruchem (trąby oczywiście) kasował do kubełka, poczem w ramach pokwitowania błogosławił łaskawego dawcę nie mniej wprawnym i delikatnym pacnięciem tejże trąby w głowę.

Gdy wychodziliśmy ze świątyni, zapadał już zmrok. Nie mając czasu ani ochoty na poszukiwanie turystycznego hotelu w jakich zatrzymywaliśmy się do tej pory, wylądowaliśmy w hotelu dla lokalnych biznesmanów, nieco droższym i o dość wysokim zachodnim standarcie. Po obiedzie wstąpiliśmy do hotelowego baru, bardzo pretensjonalnie wystrojonego w stylu kowbojskim. Brakowało mu tylko... toalety dla kobiet (męska była!), co jest dobrą ilustracją postępu emancypacji w tym zakątku świata.

Madurai. Następna na naszej trasie świątynia-miasteczko w Madurai wyróżniała się czteroma głównymi, bardzo wysokimi gopurami zatłoczonymi wściekle kolorowymi figurkami i uwieńczonymi rogatymi postaciami rodem z piekła. Odpoczywaliśmy po tych wrażeniach w lokalnej jadłodajni, gdzie stół został bardzo higienicznie zastawiony liśćmi bananowca, które po biesiadzie równie higienicznie powędrowały do kubła wraz z resztkami jedzenia. Pomimo uzyskanych w świątyni kropek i elementów lokalnego stroju nie wyglądaliśmy jednak chyba całkiem na tutejszych, gdyż do tak zastawionego stołu podano nam też i sztućce, co jest niezwykłe, gdyż lokalni zgarniają jedzenie palcami. Dodajmy że do jedzenia używana jest wyłącznie dłoń „czysta”, czyli prawa, natomiast lewa służy zwyczajowo do mniej apetycznych czynności, ktore pominę tu milczeniem, mimo że jesteśmy po obiedzie.

 

Padmanabhapuram. Mało znaną i nietypową atrakcją samego czubka subkontynentu jest pałac władców państewka Travancore w Padmanabhapuram, na granicy stanów Kerali i Karnataki, pochodzący z przełomu XVI i XVII w. Otoczona 4-kilometrowym murem królewska siedziba jest zbudowana z drewna w tradycyjnym architektonicznym stylu Kerali, który charkteryzuje się wewnętrznymi dziedzińcami i stromymi dachami z wyraźnym góralskim zacięciem. Wnętrze zwracało uwagę filigranowymi konstrukcajmi i rzeźbami z szlachetnego drewna, oknami z miki oraz wypolerowanymi na błysk, twardymi czarno-czerwonymi posadzkami. Taką podłogę miała między innymi sala „balowa” pałacyku otoczona (nietypowo) kamiennymi kolumnami. Wiadomo że podłogi te były zrobione z kilku lokalnych materiałów takich jak spalone łupy kokosu, wapno i białko, ale współczesne próby skopiowania ich konstrukcji na razie się nie powiodły. W jedenej z sal uwagę przyciągało „medyczne” łóżko zrobione z 64 (!) różnych gatunków drewna o właściwościach podobno uzdrawiających, dar od kupców z Niderlandów. Interesujące też były dwa pomieszczenia z przeciwnych krańców skali wielkości: obszerna, lecz obecnie pusta, sala bankietowa na 1000 osób oraz kameralne, ładnie obrzeźbione miejsce, gdzie król chodził piechotą i zgodnie z powszechną tutejszą praktyką pozostawał na czas pobytu tamże w pozycji prawie stojącej.

 

 

Kochi. Zupełnie innego rodzaju wrażenia kulturalne czekały nas w Kochi, starym porcie o przestronnych uliczkach z powiewem kolonialnego czaru. Turyści ściągają tu licznie, i to głównie dla ich potrzeb w centrum kulturalnym codziennie odbywają się prezentacje lokalnych tradycji taneczno-teatralnych. Dobrze znany hinduski styl tańca w wykonaniu głównie tancerek jest bardzo widowiskowy i frapujący, ale lokalną specjalnością Kerali jest taniec, a właściwie przedstawienie zwane Kathakali. Wyłącznie męscy aktorzy po wielogodzinnej charakteryzacji odgrywają jedną z kilkudziesięciu historycznych legend bez słów, ale przy akompaniamencie muzyki. Fabuła i uczucia bohaterów są przekazywane za pomocą niezwykle ekspersyjnych gestów i mimiki, ze szczególnym uwzględnieniem ruchów oczu i palców. Nie sposób było oprzeć się wrażeniu iż stylistyka Kathakali ma wiele elementów podobnych do innych form teatralnych z dalekiego wschodu, takich jak chińska opera czy japoński teatr kabuki.

Po tym wieczornym misterium uderzał charakterystycznym dla Indii kontrastem widok supernowoczesnego i czystego lotniska w Kochi, z którego odlatywaliśmy nastepnego poranka do Bengalur stanu Karnataka, dalszego celu podróży.

 

Karnataka I Goa

Mysore. Następny etap naszej podróży wiedzie z przedmieść stolicy stanu Karnataka Bengalur (lotnisko!) do Mysore, sławnego z olbrzymiego i przysłowiowego pałacu maharadży o cukierkowo-dekadenckiej architekturze i dekoracji. Znacznie bliższe codziennemu życiu wiekszości tuziemców było natomiast mieszczące się niedaleko pałacu wielkie targowisko Devaraja, wypełnione straganami z owocami, kwiatami i pigmentami usypanymi w kolorowe piramidki. Przed wejściem na bazar kilka barwnie ubranych kobiet z koszami pomarańcz na głowie zachęcały do zakupu towaru.

Wieczorem w restauracji na dachu hotelu popijaliśmy pikantne dania lokalnym piwem podawanym w owiniętych papierowymi serwetkmi szklankach, co było nieomylną oznaką że lokal nie ma (podobno bardzo drogiej) licencji na alkohol. Takie lewe praktyki obserwowaliśmy nagminne w Indiach. Jeśli nie owinięte w serwetki szklanki, to kazano nam trzymać butelki z piwem na podłodze pod stołem. W najelegantszym miejscu podawano „specjalną herbatkę”, czyli piwo w białym, porcelanowym czajniku rozlewane do filiżanek z kompletu.

W trakcie posiłku usłyszeliśmy odgłosy bębnów, śpiewu i krzyku dochodzące, jak się okazało, z pro-tybetańskiego marszu, który przekształcił się w pokojowy wiec pod siedzibą lokalnych władz. Zanim dotarliśmy na miejsce, demonstranci pod okiem policji rozchodzili się już przy blasku zapalonych świeczek. Wielu z nich miało charakterystyczny wygląd buddyjskich mnichów. Okolice Mysore są bowiem jednym z największych centrów buddyjskich w Indiach i osiedliło sie tu wielu uchodźców z Tybetu.

Halebid, Belur i Somnathpur. Najciekawszą atrakcją południa stanu Karnataki były dla nas znajdujące się w pobliżu Mysore (bliskość w skali Indii to ok. 100 km!) kamienne świątynie z epoki władców dynastii Hoysala, która zawiadywała centralną częścią południowych Indii w XI wieku. Najlepiej zachowane i warte odwiedzenia są świątynie w Somnathpur, Halebid i Belur. Są to kameralne budowle, na skalę znacznie mniejszą niż pałac maharadży, ale dobrze zachowane i filgranowo udekorowane pochodami świętych (i mniej świętych) postaci i zwierząt - głównie słoni. W kilku miejscach sceny zamarłe w kamieniu były zdecydowanie śmiałe. Stanowiły one przedsmak prawdziwej lawiny obrazków rodem z Kamasutry, ktore zobaczyliśmy potem w świątyniach w Khajuraho w północnych Indiach.

Sravanabelagola. Innego typu wrażeń dostarcza natomiast położony też w pobliżu Mysore gigantyczny posąg świętego Gommateshvara, zwanego też Bahubali. Jest to największa na świecie, prawie 18 metrowej wysokości monolityczna kamienna rzeźba wzniesiona w X wieku. Aby dotrzeć do stóp posągu (dosłownie i w przenośni) trzeba wspiąć się na 150 metrowe wzgórze Vindhyagiri, które dominuje nad okolicę. Dla mniej sprawnych lub leniwych, ale za to z groszem na zbyciu, dla ktorych kilkaset skalnych stopni w indyjskim skwarze to za dużo, natrętnie oferowaną alternatywą jest wjazd na szczyt wzgórza na grzbiecie 4 tubylców, którzy zainwestowali w drewnianą lektykę. Ze szczytu widoki są rozległe, zarówno na znajdujące się pod stopami miasto Sravanabelagola z malowniczym zbiornikiem wodnym, na wzgórze po przeciwnej stronie miasta z kilkoma świątyniami jak i na dalszą okolicę.

Posąg Bahubali jest miejscem kultu dla wyznawców Dżinizmu (Jain), sekty mającej dzisiaj miliony wyznawców w Indiach, a sam Bahubali to najmłodszy ze 100 (!) synów pierwszego z długiej listy dżinijskich guru. Sekta ta powstała w VI wieku p.n.e. jako reakcja na zrytualizowany i hierarchiczny hinduizm zdominowany przez kastę braminów (kapłanów). Dla dżinistów niedopuszczalne jest zadawanie cierpienia wszelkim istotom żywym, tak więc naturalnie są ścisłymi wegetarianami, a przed wejściem do ich świątyń trzeba zostawić wszelkie wyroby ze skóry, np. paski. Z dżinizmu wywodzią się też znane nam skądinnąd koncepty celibatu dla duchownych (mnichów), odrzucenie kłamstwa i kradzieży, jak również powstrzymywania się od posiadania zbędnych, materialnych rzeczy. Biorąc pod uwagę warunki bytu dalej powszechne na indyjskiej prowincji, nie sposób oprzeć się tu wrażeniu, że ten ostatni pomysł był w dużej mierze wymuszony okolicznościami. Przy okazji warto wspomnieć, iż Buddyzm, który jest innym, bardziej znanym i liczebnym odłamem hinduizmu, również powstał w VI wieku p.n.e. na podobnym tle, t.j. jako protest przeciwko dogmatycznemu i kastowemu hinduizmowi. Z tych kilku obserwcji widać wyraźnie, iż przekształcenia chrześcijaństwa z okresu reformacji poprzedziły w starożytnych czasach ruchy reformatorskie o podobnych podstawach na subkontynencie indyjskim.

Co 12 lat Sravanabelagola jest miejscem wielkiego festiwalu, gdy wierni dekorują posąg Bahubali kwiatami i kolorowymi pastami, oblewają miodem i mlekiem oraz obsypują złotymi monetami. Za wyraźną oznakę postępu cywilizacyjnego i technicznego można chyba przyjąć fakt, że ostatnio w celebracjach uczestniczył helikopter, z którego w bardziej ekonomiczny i efektywny sposób zsypywano na Bahubali wory kwiatów. Nastepna okazja do naocznego uczestnictwa w tym ekscentrycznym spektaklu wyznawców dżanizmu będzie w roku 2018.

Hampi. Kolejnym naszym celem była położona w północnejKarnatace stolica potężnego królestwa Vijayanagara, które przez kilka wieków (XIV – XVII) domiowało w południowych Indiach. Ruiny miasta, zwanego obecnie Hampi, rozrzucone są na wielkiej powierzchni i dają namiastkę potęgi i bogactwa miasta, które było zaludnione przez około pół miliona ludzi i w okresie świetności było prawdopodobnie drugim co do wielkości miastem świata (po Londynie). Grawitowało tu też wielu uchodźców z północnych Indii, gdzie islamscy przybysze ze wschodu umacniali wpływy i ustanawiali sułtanaty. Narastające wpływy islamskie na subkontynencie widoczne są i w wielu zabytkach pozostałych w Hampi, a w szczególności w subtelnym Pałacu Lotusa (Lotus Mahal) i położonych nieopodal, niezwykłych królewskich stajniach dla... słoni. Efektowny i oryginalny jest też monolityczny posąg Narasimha, jednego z wcieleń Vishnu, osłaniany przez głowy siedmiu kobr.

 

Aihole i Pattadaktal. Na północ od Hampi na suchym i odległum płaskowyżu rozrzucone są pozostałości po znacznie starszym królestwie, Czaluków (Chola), które rozkwitało miedzy V i VIII wiekiem n.e. W miejscowości Aihole przyciaga uwagę unikalna, gdyż zbudowana na planie pół-kola, wskazując wpływy buddyjskie, świątyna Durga z VI wieku. Nieopodal, w chronionym przez UNESCO kompleksie w Pattadaktal, znajduje się 10 nieźle zachowanych świątyń zbudowanych, co niezwykłe, zarówno w tradycji południowej (wieża w ksztacie piramidy ze stopniami), jak i północno-indyjskiej (wieża w kształcie wypukłego stożka).

Badami. Najbardziej malownicza w tej okolicy jest jednak rozłożona w górskiej kotlinie grupa świątyń w Badami; wiele z nich w postaci grot wykutych w skarpe opuszczającej się do wód zalewu. W czasie wieczornej przechadzki po stosunkowo małym miasteczku Badami (30 tys. mieszkańców) zabrakło prądu, nie po raz pierwszy zresztą w trakcie naszej podróży. Na hałaśliwe ulice wylegli chyba wszyscy mieszkańcy dodatkowo podeksytowani zbiliżjącym się świętem. Przepychając się przez te tłumy wędrujące w kłębach kurzu przy świetle okazjonalnych świeczek i przejeżdżających pojazdów uświadomiliśmy sobie raz jeszcze jak bardzo zatłoczone są Indie, i jak dalece codzienne życie dla olbrzymiej większości mieszkającej na prowincji odmienne jest od naszych standartów. Następnego ranka lokalne drogi w okolicy Badami były zablokowane co kilkaset metrów przez kolorowo usmarowną młodzież męską, która celebrowała przypadające właśnie hinduistyczne święto radości i wiosny Holi. Alternatywą do bycia oblanym kolorową wodą był okup (takie indyjskie treat or trick), tak więc rozstaliśmy się z kilkoma banknotami o raczej umiarkowanym nominale.

 

Festiwale i obrządki są dla Hindusów dosłownie sposobem życia. Dzień często zaczyna się od wizyty w świątyni, gdzie drobny dar lub datek jest pokwitowany kropką na czole. Kierowcy, szczególnie w południowych Indiach, mają obowiązkowo na desce rozdzielczej plastikową podobiznę Ganeszi (syn Sziwy i Parwati w postaci siedzącego słonia z brzuszkiem buddy), którego przyozdabiają rano świeżym wianuszkiem kwiatków i głaszczą przed zapaleniem silnika. Tradycja hinduizmu obejmuje dziesiątki tysięcy bóstw i wcieleń często czczonych lokalnie, a nowe sekty i obiekty kultu (posągi i kaplice) powstają non stop. Każde miasto i okolica ma kalendarz pełen festynów i rocznic stanowiących społeczne spoiwo i w dużym stopniu treść życia dla bardzo ubogich materialnie mas na prowincji. Powstałe na przestrzeni tysiącleci literatura, muzyka i charakerystyczne formy taneczne są pieczołowicie i z dumą kultywowane.

 

Goa. By nie być posądzonym o lekceważenie faktu iż jesteśmy na urlopie, wstąpiliśmy na półtora dnia do Goa, byłej enklawy portugalskiej a obecnie miniaturowego stanu z dziesiątkami kilometrów pięknego wybrzeża zagospodarowanego w przewidywalny sposób na potrzeby wczasowiczów, w dużej mierze z Europy. Owszem, plaże są zupełnie niczego, zamoczyliśmy się nawet kilka razy w morzu Arabskim, ryby w smażalniach też są, ale podobne ryby, piasek i woda są i w naszym New Jersey. Znacznie ciekawsze były natomiast nietypowe świątynie hinduskie w okolicy miasta Ponda z wielopietrowymi, charakterystycznymi tylko dla Goa wieżami lampowymi i słupami z brązu. Częścią Goa jest także stare portugalskie kolonialne miasto o tej samej nazwie (Stara Goa) z wieloma kościołami w różnym stanie rozkładu. W jednym z nich, dobrze utrzymanej bazylice Bom Jesus, znajduje się grób świętego Franciszka Ksawerego, hiszpańskiego patrona misjonarzy, ktorego ciało, jak mówią przekazy, opierło się w cudowny sposób rozkładowi przez wiele miesięcy.

Delhi i Indie Północno-Środkowe

Nieco wbrew tytułowi, ostatnia część naszej podróży oscylowała wokół bardziej ubitego turystycznego szlaku północno-środkowych Indii od Delhi przez Jaipur, Agrę (Tadż Mahal!), zapomniane miasteczko-grobowiec Orchha i stolicę hinduskiego „red district” Khajuracho. Ostatnim etapem naszej indyjskiej przygody było święte miasto Varanasi (Benare), które dla większości wyznawców hinduizmu jest wymarzonym miejscem do rozpoczęcia drogi w zaświaty.

 

Delhi. Stolica Indii znajduje się ze względów logistycznych w rozkładzie jazdy niemal każdego odwiedzającego Indię, ale warto spędzić tam nieco czasu. Miasto podzielone jest na wiele dzielnic o zupełnie różnym charakterze. Centralne Delhi to zaplanowana przez brytyjskich okupantów standartowa sieć szerokich aleii, łuków trimfalnych i wypuszonych budynków rządowych. Na północ znajduje się znacznie ciekawsze stare centrum z mozaiką zatłoczonych bazarów, świątyń i zaułków. Dwie majestatyczne budowle pozwalają na łatwą orientację w terenie. Z jednej strony jest to Jami Masjid, największy meczet w Indiach z minaretami górującymi nad starym Delhi. Z drugiej strony to potężny Czerwony Fort, który był świadkiem wielu ważnych wydażeń w historii Indii. Tu, po raz pierwszy załoptała indyska flaga narodowa symbolizując powstanie niepodległych Indii w 1947. Obecnie tłumy turystów wlewają się przez tą bramę na bardzo obszerne lecz nieszczególnie ciekawe tereny wewnętrzne tej masywnej budowli. W głównym kortarzu wejściowym obramowanym sklepikami zostaliśmy wywołani z tłumu głównie zachodnich turystów przez głośne „dżen dobry” i zachęty w przyzwoitym języku polskim do zakupu pamiątek. Ceny z oczywistego względu nie były konkurencyjne, ale wprawne oko kupca z Delhi (czy to był etniczny Hindus, mamy pewne wątpliwości!) potwierdziło znany wielu z nas „polski” efekt, pozwalający z dużą dokładnością rozpoznać swoich w tłumie, szczególnie gdy jest to więcej niż jedna osoba.

Najciekawsze miejsca w Delhi znajdują się nieco na uboczu. Obowiązkowym przystankiem jest majestatyczny grób Humayuna, przedstawiciela dynasti Wielkich Mogołów (Moguls czy też Mughals), islamskich władców, potomków Dżingis-chana, przybyłych z terenów obecnego Afganistanu. W czasie ich światłego i tolerancyjnego (jak na tamte czasy) panowania w XVI-XVII w. nad praktycznie całymi środkowymi i północnymi Indiami miał miejsce wielki rozkwit archtektury, sztuki i literatury. Dobrym tego przykładem jest sam grobowiec Humayuna, mający wiele elementów wspólnych z później zbudowanym Tadż Mahal.

Najbardziej efektownym zabytkiem Delhi jest jednak bez wątpienia kompleks budowli w Mehrauli, na południowych przedmieściach stolicy, oryginalnie zbudowany przez władców z pierwszej fali islamskich podbojów, którzy w XII wieku ustanowili pierwszy sułtanat. Masywna i imponująca Qutb Minar (Wieża Zwycięstwa) góruje nad okolicą i przez wieki przypominała przechodniom, kto tu rządzi. Fakt że obecna hinduska większość pieczołowicie utrzymuje ten zabytek jest pewnym świadectwem tolerancji religijnej w Indiach, gdzie różne religie i grupy etniczne egzystowały przez tysiąclecia we względnym spokoju. Ten spokój był po raz pierwszy poważnie zachwiany w późnych latach 40-stych XX wieku gdy masowe przemieszczenia ludności - spowodowane podziałem subkontynetu przez brytyjskich władców na hinduskie Indie i islamski Pakistan - spowodowały zamieszki na tle religijnym i masakrę setek tysięcy ludzi. W bardziej współczesnych czasach napięcia miedzy Pakistanem i Indiami na tle Kaszmiru napędzają rozdźwięk miedzy tymi społecznościami i są motorem wybuchających konfliktów i terrorystycznych ataków, które przybrały na sile w ostatnich tygodniach. Jednakże wydaje się, że poważniejszym problemem stającym przed indyjskim państwem jest zwiększająca się przepaść między ciągle rosnącą liczbą ludności a dostępnymi zasobami ziemi, wody i surowców. W miastach ludzie żyją dosłownie jeden na drugim, a na prowincji też nie jest lepiej. Dostępność telewizji i innych mediów zwiększa, za przeproszeniem, świadomość ludności i co za tym idzie - ich aspiracje cywilizacyjne. Pomimo względnie dużego wzrostu gospodarczego w ostatnich latach, trudno sobie wyobrazić jak te aspiracje można zaspokoić i wielu obserwatorów uważa iż nad Indiami zbierają się chmury wewnętrznych konfliktów. Opuszczaliśmy Indie z nadzieją że kraj ten wygra jednak walkę z czasem i obawy te okażą się płonne.